Wymarzona pogoda na rower: ciepło, trochę wieje wiaterek, umiarkowane słońce. Spotykamy się pod Górą Zamkową. Jest nas spora grupka: w sumie 26 osób: 14 studentów GUTW, 4 emerytów spoza naszego grona oraz 7 uczniów z nauczycielem Wojtkiem Ratajczakiem.

         Wyruszamy o godz. 8.30. Mieliśmy, co prawda jechać do trzech rezerwatów znajdujących się w naszym powiecie, ale duże opady deszczu uniemożliwiły nam przejazd tą trasą. Drogi w lesie są mokre, bagniste, miejscami pozamieniane w sadzawki. Komary tną straszliwie, nie sposób się od nich opędzić. Taką informację przekazał nam kanclerz Andrzej Czabajski, który w czwartek wraz z nadleśniczym z Piasków objechał tę trasę samochodem. Jedziemy więc ulicą Ogrodową, ścieżką rowerową przy ulicy Wrocławskiej, dalej drogą w kierunku na Krobię, skrobiemy się pod górę do Krajewic i dalej do Domachowa. Po drodze Andrzej dostrzega proboszcza z Domachowa, który mija nas samochodem jadąc w przeciwnym do nas kierunku. Zsiadamy z rowerów, słuchamy historii domachowskiego kościoła, obchodzimy go wokoło i kiedy już mamy wsiadać na rowery zjawia się ksiądz proboszcz Jan Tecław.

Otwiera kościół, siadamy w ławkach i teraz on wprowadza nas w klimat XIII – wiecznego kościoła pw. Św. Mikołaja. Mało kto miał okazję zobaczyć odsłonięty obraz w ołtarzu, za którym znajduje się rzeżba piety z przełomu XIII i XIV w. Po wykonaniu pamiątkowego zdjęcia młodzież z panem Wojtkiem jedzie dłuższą trasą do Pępowa. My natomiast wstępujemy do gospodarstwa agroturystycznego „Bajka” w Ludwinowie. Gospodarze, Urszula i Mieczysław Nowaccy, przygotowują się do organizacji wesela, ale pozwalają nam obejrzeć salę i cały teren gospodarstwa. Widzimy konie, które wyprowadzane są ze stajni przez młodzież uczącą się na nich jeździć.

         Kolejnym celem naszej wycieczki jest pałac w Pępowie. Brama wiodąca do pałacu jest zamknięta. Jednak po chwili się otwiera. Wchodzimy, ale możemy zwiedzić tylko teren wokół posiadłości. Każdy z nas dostaje ulotkę informującą o otwarciu podwoi pałacowych dla zwiedzających w dniu 27 czerwca. Kiedy mamy już wyjeżdżać za bramę, kanclerz dostaje wiadomość, żeby wrócił. Podjeżdża, kiwa na nas. Jedziemy. Gospodyni (być może) wychodzi z pałacu z tacą świeżych, cieplutkich ciasteczek francuskich z truskawką. Częstuje nas. Pychota! Dziękujemy, wsiadamy na rowery. Tym razem brama nie stawia oporu.

         W Pępowie ksiądz proboszcz ma ważne spotkanie, więc słuchamy historii kościoła w wykonaniu kanclerza. Siostra, która miała nam otworzyć kościół, jakoś się do tego nie kwapi. Zbliża się pora obiadu zamówiona w restauracji „Włościanka” w Pępowie. Zjawiamy się punktualnie, wraz z nami grupa młodzieży. Otrzymujemy żurek, zupę węgierską, pomidorową, grochówkę (oczywiście do wyboru). Posileni, odbijamy 2 km w stronę Babkowic, aby z bliska przyjrzeć się wiatrakom pojawiającym się coraz częściej w naszym krajobrazie. Pan Ratajczak z młodzieżą udaje się do Gostynia inną, dłuższą drogą.

         Mijamy Siedlec, gdzie firma włoska otworzyła zakład produkcji sera parmezan, następnie Bodzewko II i wjeżdżamy na teren Państwowego Domu Dziecka w Bodzewie.

Wchodzimy do środka, tam czeka już na nas nasz kolega – Tadeusz Wujek oraz pani dyrektor i oczywiście dzieci. Zaproszeni jesteśmy, my oraz wychowankowie, do sali jadalnej na kawę, soczek i placek drożdżowy. Rozkładamy przywiezione przez nas cukierki na talerzyki. Giną natychmiast. Dokładamy jeszcze. Tadeusz opowiada o początkach tworzenia Domu Dziecka. Kanclerz mówi o nas, skąd w ogóle się wzięliśmy. Wspomnienia Wujka uzupełnia dyrektor placówki, która zaprasza nas na zwiedzanie pokoi wychowanków. Wszędzie panuje porządek, o który chłopcy i dziewczęta sami dbają. Na pierwszym i drugim piętrze jest kuchnia, w której dzieci przy pomocy pani przygotowują dla siebie śniadania i kolacje. Jest pracownia komputerowa, na każdym piętrze w holu telewizor. Piesek Dziamdzio chodzi za nami i pozwala się wszystkim głaskać. Jutro festyn rodzinny, więc nie chcemy zabierać pani dyrektor za dużo czasu. Jeszcze tylko jedna z dziewczynek chce mieć zdjęcie z Krysią. Nie odmawiam.

Wyjeżdżamy. Mijamy Grabonóg. Rozstajemy się pod cmentarzem. Na liczniku 46 km. Jakby doliczyć jeszcze dojazd do Góry Zamkowej i trasę od cmentarza do domu to każdy ma niemal 50 km w nogach. I jakoś nikt nie jest zmęczony. Wprost przeciwnie. Od pytań o następną wycieczkę nie może się nasz kanclerz opędzić.

tekst Aleksandra Biderman

zdjęcia Aleksandra Biderman, Andrzej Czabajski