Jako miejsce szóstych naszych wczasów organizowanych nad morzem wybraliśmy Ustkę. Termin ten sam co zwykle: II połowa czerwca. Tym razem wypadło to od 17 -27 czerwca. Pogoda piękna, ciepło… zapowiadają kolejne takie dni. Jedziemy grupą 54-osobową pełni nadziei na udany wypoczynek. Do celu wiezie nas pan Sławek. Organizatorki są dwie: ja i Marylka Nowak.

Jak zwykle, staramy się, aby podróż minęła nam nie tylko na pokonywaniu kilometrów, ale, by po drodze coś ciekawego zobaczyć. Nawiązałam kontakt z panem Bogdanem Bereszyńskim ze Szczecinka, z którym mieliśmy już przyjemność zaznajomić się podczas wyjazdu do Darłówka. Wówczas zwiedziliśmy trochę miasta oraz pospacerowaliśmy nad jeziorem. Tym razem pan Bogdan zaproponował nam odwiedzenie Kalwarii świętej Rozalii z Palermo w Szczecinku. Jest to jedyna na Pomorzu Zachodnim i jedna z trzech w Polsce, kamienna kalwaria. Jej budowę rozpoczęto w 1999 roku. Składa się ona z 15 stacji Męki Pańskiej, ścieżki patronów oraz budowli związanych z historią Szczecinka. W dużej kamiennej grocie św. Rozalii Sinibaldi z Palermo można zwiedzić cztery sale: studni, muszli, insygniów i salę ołtarza związane z historią życia patronki parafii, a także zobaczyć jej dwumetrową rzeźbę. Całość wkomponowano w interesujący zielony kompleks. Rośnie tu wiele odmian iglaków, różnorodne rośliny płożące i pnące, liczne krzewy i kwiaty. Stacje łączą kamienne dróżki brukowane w ciekawe wzory. Pan Bereszyński będący przewodnikiem po Szczecinku oraz bliższych i dalszych okolicach (z pochodzenia Śremianin) oprowadzał nas po poszczególnych stacjach objaśniając ich znaczenie. Obejrzeliśmy również kościół św. Rozalii wybudowany w nowoczesnym stylu z pięknymi witrażami oraz lampami wykonanymi z rogów jelenich. Z uwagą słuchaliśmy pana Bogdana podziwiając piękno ludzkich rąk. Nam taka przerwa w pokonywaniu drogi do Ustki bardzo się przydała. Pan Bogdan żałował, że czasu mamy tak niewiele, a on jeszcze by nam chciał o Szczecinku opowiedzieć i wiele rzeczy pokazać. Może następnym razem?

Ustka powitała nas piękną, słoneczną pogodą. Do willi Komandor I i II dotarliśmy po godz. 16.00. Właściciel willi po rozdaniu kluczy do pokojów pomógł windą dostarczyć walizki na pierwsze i drugie piętro. Pokoje utrzymane były w stylu marynarskim w kolorach białym i granatowym, łazienki wyposażone w prysznice, ręczniki, suszarki do włosów i płyn do mycia rąk.

Otrzymaliśmy przewodnik po Ustce i mapę i każdy po rozpakowaniu się ruszył na własną rękę by poznać miasto i przywitać się z morzem. Morze było spokojne, na szerokiej plaży wczasowicze korzystali z uroków lata, niektórzy zażywali kąpieli. Ustka ma dwa mola i czynną od 2013 roku w porcie obrotową kładkę łączącą wschodnią i zachodnią część Ustki. Nieraz będziemy przez tę kładkę przechodzić jak i spacerować po molo. Na jednym z nich – jeden z symboli Ustki – Syrena – alegoria kobiety czekającej na bezpieczny powrót z połowu ryb swojego mężczyzny rybaka. Dotknięcie jej piersi spełnia 1,5 życzenia. Dlaczego nie jedno albo trzy?

Drugi dzień spędziliśmy na spacerach brzegiem morza, na poznawaniu miejscowości. Bałtyckie uzdrowisko Ustka specjalizuje się w leczeniu schorzeń układu oddechowego, nerwowego, krążenia, reumatyzmu, chorób żołądka i dwunastnicy. Przysłużyło się to do powstania wielu pensjonatów, willi, obiektów gastronomicznych. Tutaj w lokalu „Syrenka” rewolucje przeprowadzała Magda Gesler. Mieliśmy okazję spróbować przepysznej zupy rybnej. W połowie lat 30-tych Ustka otrzymała status miasta.

W środę Marylka zaplanowała zwiedzanie miasta. Ponieważ jest nas sporo musieliśmy  podzielić się na dwie grupy. Pod Komandora zajechała biała kolejka i pani przewodnik zaprosiła do środka. Podczas 40-minutowej jazdy opowiadała nam o historii Ustki pokazując co ciekawsze miejsca. Byliśmy z takiej formy zwiedzania bardzo zadowoleni. Czwartek to wielkie święto Kościoła – Boże Ciało. Mieliśmy okazję wysłuchać pięknego chóru kościelnego podczas mszy i procesji oraz uczestniczyć w procesji i dokonać porównania z naszymi obchodami tego święta. Po południu, o godz. 15.00 spod kościoła Najświętszego Zbawiciela w niezapomniany spacer po starej osadzie rybackiej zabiera nas tutejszy przewodnik Marcin Baranowski, który wciela się w rolę żyjącego w Ustce na przełomie XVIII i XIX wieku kapitana Petera Haase. Ubrany w galowy mundur kapitana oprowadza nas po historycznej części Ustki. Pokazuje dom, który zbudował w 1804 roku i dom, w którym mieszkał jego ojciec oraz miejsce, gdzie wówczas stał kościół. Wszystkie budynki w tej części Ustki są konstrukcji szachulcowej. Słuchamy z wielkim zainteresowaniem. W nowej części miasta, przy porcie, kapitan Haase nas opuszcza, bo to już nie jego świat.

Pan Marcin Baranowski jest wielkim pasjonatem historii i to dzięki niemu kilka lat temu w Ustce powstały Bunkry Blüchera będące dziś jedną z atrakcji turystycznych miasta. Powstały one na wydzierżawionym od miasta terenie, na którym znajdowały się zasypane przez nadmorskie wydmy i porośnięte lasem poniemieckie bunkry  oraz umocnienia wojskowe. Oczyszczone i zbadane zostały udostępnione do zwiedzania. Oprowadzał i opowiadał nam o nich młody człowiek ubrany w żołnierski mundur. Patronem bunkrów jest pruski feldmarszałek, książę Gerhard Leberecht von Blücher (1742-1819), związany ze Słupskiem dowódca 5. Pomorskiego Regimentu Husarskiego. W połowie lat 30-tych władze hitlerowskie postanowiły zbudować tutaj (w Ustce) wielki port handlowy. Przez niego miały być kierowane niemieckie towary do Gdańska z pomięciem tzw. polskiego korytarza oddzielającego terytorium III Rzeszy od należących także do niej Prus Wschodnich bez polskich opłat tranzytowych. W ścisłej tajemnicy zbudowano więc betonowe bunkry i stanowiska baterii przeciwlotniczej i zaporowej. Ta budowla, na którą wydano ogromne pieniądze, okazała się zupełnie nieprzydatna i w 1939 roku nie oddała ani jednego strzału. Dziś na tym terenie obok odkopanych bunkrów znajduje się stragan z pamiątkami i akcesoriami militarnymi, strzelnica, wypożyczalnia rowerów i wyśmienita kuchnia polowa oferująca m.in. kiełbasy z grilla, chleb ze smalcem i ogórkiem, golonki, grochówkę.

W piątek 30-osobową grupa wsiedliśmy do 3 busów i prywatnego samochodu pani przewodnik i udaliśmy się do znajdującej się 10 km od morza Doliny Charlotty. Z licznych atrakcji, jakie ta dolina posiada wybraliśmy spacer wśród cudownej zieleni lasów do domków na drzewach, które są wynajmowane dla turystów. W stadninie koni widzieliśmy młodych ludzi w siodłach. Stamtąd udaliśmy się do fokarium.  Obserwowaliśmy karmienie, ale przy okazji też kontrolowanie  zdrowia pięciu zamieszkałych tutaj fok: Wikinga, Piotrka, Marcela, Zinga i Stiga. Byliśmy zachwyceni. Dalszy spacer przebiegał wzdłuż obiektu SPA i przy jeziorze Zamełowskim, na którym usytuowana jest restauracja Gościniec, domek Rybaczówka i kaplica. Cały ten kompleks Doliny Charlotty należy do jednego człowieka, który zaczynał od wykupienia starego młyna wodnego.

W sobotę czekały nas w porcie nie lada atrakcje. Odbywały się tutaj międzynarodowe zawody motocyklowe o charakterze ekstremalnego rajdu wytrzymałościowego – enduro. Zawodnicy kilkakrotnie pokonywali odcinek nadmorskiej plaży oraz odcinek z różnej maści przeszkodami: leżące pnie drzew, ogromne opony, przejazd przez szczyt dwumetrowej rury, a nawet dla zawodników klasy „PRO” odcinek biegnący poprzez kamienny falochron portowy. Było co podziwiać.

Niedziela upłynęła pod znakiem otwarcia sezonu letniego. Wszystko odbywało się w porcie.  Była msza święta, przemówienie burmistrza, zraszanie Syrenki, rzucenie wieńców do morza dla tych, co już z morza nie powrócili. Kilka piosenek zaśpiewała 7-osobowa grupa członków Usteckiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku m.in. Bella, bella donna, Portowe światła lśnią, Serwus panie Chief. Była tez wystawa węzłów marynarskich, masek przywiezionych przez marynarzy z różnych części świata, zbiory artefaktów morskich, wystawa obrazów Usteckiego Klubu Plastyka. Resztę dnia spędziliśmy spacerując po molo oraz po brzegu morza.

W poniedziałek autobusem rejsowym 22 osoby wybrały się do Słupska. Wstąpiliśmy z Marylką do Informacji Turystycznej i za kilka minut zwiedzaliśmy siedzibę prezydenta miasta. Przewodniczka oprowadzała nas po wszystkich piętrach. Opowiedziała o bursztynowym niedźwiadku, który znaleziony został w Słupski u roku 1887. Prawdopodobnie jest to amulet pradawnego łowcy niedźwiedzi, którego wiek liczy się na około 3000 lat. Ten znajdujący się w ratuszu to wierna kopia oryginału.  Odwiedziliśmy gabinet urzędującej obecnie pani prezydent miasta Słupska, Krystyny Danileckiej-Wojewódzkiej. Na jednym z pięter dwie ściany zajmowały portrety byłych prezydentów miasta. Z wieży widokowej ujrzeliśmy Słupsk w całej okazałości. Zielonymi plantami udaliśmy się na spacer po Słupsku. Zrobiliśmy dwie fotki z napotkanymi po drodze niedźwiadkami, przysiedliśmy na ławeczce z Jerzym Waldorfem i jego psem Puzonem, w dawnym spichlerzu wstąpiliśmy na kawę i ciastko do przeuroczej herbaciarni. Wstąpiliśmy na chwilę do kościoła Mariackiego, gdzie najbardziej zadziwiły nas drzwi prowadzące na ambonę, które wyglądały jak mały ołtarz. Bardzo duże wrażenie zrobił na nas Słupsk. Jest to piękne miasto, czyste, z wieloma interesującymi budynkami. Poprzedni prezydent, pan Biedroń, może niewiele w sensie materialnym zrobił dla miasta, ale wypromował to miasto na pewno. Jak mówiła pani przewodnik, do informacji turystycznej zaczęło zaglądać coraz więcej osób.

Zachód słońca to obowiązkowy punkt programu nad morzem. Niektórzy codziennie podziwiali to zjawisko, inni byli tam tylko raz. Na wschód księżyca, który miał pokazać się nieco po 1.00 godzinie wybrało się 9 osób. Niestety, księżyc zrobił psikusa i schował się za chmurami. Jako rekompensatę za utracony widok zrobiłyśmy sobie nocny spacer po mieście. Nocą też Ustka jest piękna.

We wtorek 9-osobową grupą wybraliśmy się do Przewłoki oddalonej około 3 km od naszej willi do kościoła zwanego Gwiazdą Morza. Wracaliśmy lasem i nadmorską promenadą. Niewiele osób opalało się nad morzem. Było tak gorąco, że dało się wytrzymać co najwyżej 15 minut. Potem trzeba było szybko zanurzyć w wodzie bądź uciekać z plaży.

Ostatni dzień pobytu mieliśmy zarezerwowany na zwiedzanie dwóch miejsc. Autobusem, na szczęście klimatyzowanym po 20 minutach jazdy dotarliśmy do Starkowa. W miejscowości tej funkcjonuje Zagroda Śledziowa, której powstanie upamiętniło rybę, jaka na przestrzeni lat stała się jednym z kulinarnych symboli tego regionu. Muzeum śledzia znajduje się w zabytkowej chacie z 1832 roku, która niegdyś była posiadłością rodziny Hofmeister. Właściciel oprowadzając nas po muzeum przedstawiał historie śledzia, połowów, mówił o przetwórstwie tej ryby. Następnie zaprosił nas na degustację śledzia w różnych odsłonach. Wszystkim bardzo smakowało, a że czasu mieliśmy w nadmiarze niektórzy raczyli się kawą, zimnymi napojami czy piwem. Na szczęście wszystko odbywało się pod dachem, bo temperatura powietrza przekraczała dziś 30 stopni. Przed 15.00 ponownie wsiedliśmy do autokaru. Kierowca zawiózł nas do Krzemienicy, gdzie tutaj również zachowała się budowa szachulcowa. Dużym uznaniem cieszy się tu gospodarstwo pszczelarskie Wędrowna Barć. Pasieka ta funkcjonuje od 1848 roku a jej główną atrakcją jest „Sala pszczelarska”, gdzie zobaczyć można szklany ul, w którym widać ciężką pracę pszczół. W sali znajduje się ekspozycja dawniej używanego sprzętu pasiecznego, a prelekcja w wykonaniu właścicielki jest prawdziwą lekcją przyrody. Mieliśmy możliwość degustacji miodu gryczanego i rzepakowego oraz miodu pitnego trójniaka. Niektórzy kupili do domu miody, nalewki, świece z wosku pszczelego. Usatysfakcjonowani wracaliśmy do Komandora. Jeszcze czas na pożegnanie się z morzem, mała imprezka integracyjna i … jutro wyjazd.

Szkoda, chociaż dziś mniej szkoda, bo zrobiło się zimno. Nie wspomniałam jeszcze ławeczki z panią Ireną Kwiatkowską, przy której zasiadł pewnie każdy, 3-minutowej odległości od naszego miejsca zamieszkania do plaży, mnóstwa bocianich gniazd, jakie spotykaliśmy po drodze, pana Bogdana ze Szczecinka, którego spotkaliśmy w bunkrach Blüchera z wycieczką rowerową. Nasze wczasy hołdują zasadzie: każdy robi, co chce. Nie trzeba się w nic angażować, jeśli przyjechaliśmy tylko wypoczywać na plaży. Jedzenie mamy we własnym zakresie. Jemy to, co lubimy i wtedy kiedy mamy na to ochotę. Mój licznik w telefonie wskazywał, że przeszłam 110 km, średnia 11 km na dobę. Były osoby, które przeszły mniej, ale na pewno były takie, co tych kilometrów zrobiły więcej. Po drodze zatrzymujemy się na obiad w Podgajach. Stamtąd już bez przystanku do domu. Jesteśmy na miejscu o 18.00.

reportaż  Aleksandra Biderman
zdjęcia Aleksandra Biderman, Paweł Karolczak